Dziś przyszła pora na recenzję kolejnej ekranizacji. Tym razem ponownie wracamy w realia wojny secesyjnej i przyjrzymy się filmowi "Generałowie", który powstał na kanwie powieści "Bogowie i Generałowie" Jeffa Shaary.
Robert Edward Lee zostaje wezwany i powołany do służby jako dowódca oddziałów Unii. Nie zgadza się jednak, ponieważ chce być wierny rodzimemu stanowi. Tymczasem konflikt się zaostrza i wybucha najkrwawsza wojna w historii Stanów Zjednoczonych.
Na początku powiem, to co jest dla mnie najważniejsze. Film oddaje doskonale książkę. Nie ma tam nic niepotrzebnego. Jest taki, jaki powinien być - pełen patosu, doskonałych ujęć bohaterskich czynów i podniosłych dialogów. Obraz ten w idealny sposób oddaje istotę wojny secesyjnej - jej w gruncie rzeczy honorowy charakter. Już od samych napisów wejściowych czuć tę atmosferę. W istocie to intro już w moim odczuciu jest dziełem sztuki. Człowiekowi drży serce, gdy je ogląda, a przynajmniej mi, ponieważ film nie każdemu się podoba. Krytykują go za wylewającą się powagę i niemal sztuczność. Nie mają wiedzy na temat obyczajowości amerykańskiej tamtego okresu i dlatego nie potrafią tego zrozumieć.
Dobór aktorów w moim mniemaniu jest czymś fenomenalnym. Właściwie z całej grupy znałam tylko jednego, ale za to ile nowych nazwisk zasiliło moją listę artystów filmowych godnych uwagi. W moim odczuciu największym sukcesem twórców było osadzenie pana Roberta Duvalla jako głównodowodzącego wojsk Południa - R. E. Lee. Czytając ongiś o tym konflikcie, tak właśnie sobie wyobrażałam tego generała ( na zdjęciu obok po prawej ). Jest stateczny, bardzo miarkuje słowa i pokazuje swoje oddanie sprawie - taki był właśnie Lee, tak opisują go w pamiętnikach żołnierzy Konfederacji. Stephen Lang w roli T. "Stonewalla" Jacksona też sprawdza się znakomicie. Brakuje mi tu tylko nawiązania do jego zamiłowania do cytryn:)
Przejdźmy do żołnierzy strony przeciwnej. Jeff Daniels, odtwórca roli J. Chamberlaina, był jedynym aktorem, którego kojarzyłam ( na zdjęciu - mężczyzna stojący na przedzie z szablą w dłoni ). Gdzieś kiedyś widziałam jego twarz i w moim odczuciu wypadł doskonale. Może wizualnie inaczej sobie wyobrażałam profesora, ale i tak jest dobrze.
Zarówno film jak i powieść, wycisnęły ze mnie łzę w sytuacji, która miała miejsce na końcu. Obraz doskonale ujął tę pełną napięcia chwilę, podkręcając napięcie doskonale skomponowaną muzyką i scenerią. Cała techniczna strona dzieła stoi na wysokim poziomie.
Twórcy postarali się o odpowiedni dobór plenerów. Dzięki temu możemy obserwować gorące obszary południa i żołnierzy, zmęczonych i maszerujących kolumnami w kurzu i upale. Czuć przy tym ten niesamowity amerykański klimat, niczym z westernów. To trzeba poczuć!
Muzyka również w moim odczuciu stoi na bardzo wysokim poziomie. Słyszymy już od samego początku wielkie utwory, takie choćby jak "Cross the Green Mountain" w wykonaniu wspaniałego Boba Dylana.
Podsumowując - film jak najbardziej godny uwagi, ale sądzę, że w pełni zachwycą się nim jedynie zainteresowani tematem wojny secesyjnej i militariów. Tak czy inaczej, można sięgnąć z samej ciekawości.
Tytuł oryginalny: "Gods and Generals"
Rok: 2003
Budżet: 56 000 000 $
Reżyser: Ronald F. Maxwell
Muzyka: Randy Endelman, Bob Dylan
Czas trwania: 3 godz. 39 min.
Czas trwania: 3 godz. 39 min.
Moja ocena: 9/10
A wy co o nim sądzicie?
Zapraszam do dyskusji w komentarzach!
Pozdrawiam i miłego seansu,
A.
UWAGA!!!
Chciałabym powiedzieć, że nie jestem żadną ekspertką w temacie filmografii
i oceniam ekranizacje bardzo subiektywnie. Dlatego nie pragnę nikogo
zdenerwować ani obrazić moją opinią. Nie uważam się za osobę
wszechwiedzącą w tym temacie. Pasjonuję się kinem i opisuję je tak, jak widzę:)
Zdjęcia i informacje zostały zaczerpnięte z portalu http://filmweb.pl
Filmu nie oglądałam, więc trudno mi się o nim wypowiedzieć, jednak opisałaś go bardzo interesująco. :)
OdpowiedzUsuńNo fajny ten opis. Może kiedyś przysiądę do niego ;) pozdrawiam kiroku-books.blogspot.com
OdpowiedzUsuńPewnie oglądnę w wolnym czasie.
OdpowiedzUsuń